KIEDY GASNĄ ŚWIATŁA
(Lights Out)
USA – 2016 r.
Reż: David F.
Sandberg
Kiedy gasną światła to
pełnometrażowa wersja wiralowej sensacji Lights Out. Niestety
David F. Sandberg, autor obu filmów, w swoim kinowym debiucie nie wykorzystuje
szansy i marnuje potencjał swojego krótkometrażowego hitu.
Trzyminutowy Lights
Out fantastycznie bawił się motywem paranoi i obawami przed
ciemnością. Każdemu zdarzyło się w końcu nocą, w zaciemnionym pokoju nagle
zauważyć jakiś cień, ruch. Następnie nadchodziła wątpliwość czy faktycznie coś
widzisz, czy to umysł sprawia ci figle. Wstać i sprawdzić czy schować pod
kołdrę. Kiedy gasną światła rozciągają ten koncept o kilkadziesiąt
minut, lecz pomimo kilku zalet film cierpi na parę mniejszych przypadłości:
nadmierną potrzebę wyjaśniania elementów fabuły czy narzuconą sobie
ograniczającą formułę oraz tą największą: nie za bardzo straszy.
Sam początek filmu jednak nie
zapowiadał porażki. Scenarzyści Kiedy gasną światła nie bawili
się w ekspozycję i ukrywanie wrogiej zjawy. Całość otwiera mocna scena w
fabrycznym korytarzu nawiązująca do materiału bazowego (występuje w niej m.in.
Lotta Losten – bohaterka krótkometrażówki), w której mroczna istota pokazuje
skalę swojej mocy. Następnie przenosimy się na przedmieścia. Dowiadujemy się,
że poczwara zamieszkuje w domu pogrążonej w depresji Sophie i swoją walką o
atencję kobiety wystraszyła wychowywanego przez nią małego Martina. Chłopiec o
pomoc zwraca się więc do swojej przyrodniej siostry Rebeki, która w przeszłości
doświadczając uprzejmości tajemniczego potwora wyprowadziła się z domu
rodzinnego przyjmując paranormalne zjawisko za wytwór fantazji. Mieszkająca w
ciemnościach istota postanawia więc przypomnieć dziewczynie o swoim istnieniu,
a blondwłosa metalówa w ramach rewanżu rozpoczyna śledztwo, aby poznać zjawisko
bliżej i znaleźć sposób na unicestwienie rodzinnego prześladowcy. Dlatego też
po dobrym początku tempo zwalnia, górę przejmuje śledztwo i wyjaśnianie
przeszłości, a groza, aż do finału, jest na występach gościnnych.
W głównej materii twórcy nie
popisują się różnorodnością metod. Oczywiście kilkukrotnie potrafią sprawić,
aby podskoczyło nam tętno. W końcu dobrze rozplanowany jump-scare, to
najpowszechniejszy i najskuteczniejszy środek do celu. Niestety pomysł oparcia
filmu na nich samych okazał się być strzałem w kolano. Dochodzi więc do rzeczy
niezwykłej, gdyż udało im się stworzyć jump-scare’y, które nie straszą.
Jednostajnie młócąc to samo tak wpłynęli na przewidywalność scen, że widz
będzie wiedział kiedy nastąpi próba przerażenia, co jest przecież absolutnym
zaprzeczeniem ich idei. Mniejszą konsekwencją twórcy odznaczają się za to
w sposobie ugryzienia motywu zjawy. Kiedy zgasną światła stoi więc w
rozkroku między Obecnością (producentem był
James Wan), a Babadookiem. Scenarzyści nie mogą się zdecydować czy czająca
się w ciemnościach maszkara jest wytworem najmroczniejszych zakamarków umysłu
oraz zbiorowej traumy i depresji po stracie kolejnego męża-ojca, czy namacalnym
duchem szukającym zemsty. W związku z tym nie udaje im się również wytworzyć
odpowiedniej paranoicznej atmosfery, a film mimo 80 minutowego metrażu na
długie okresy grzęźnie w retrospekcjach, zbędnej gadaninie i śledztwach Rebeki.
Największym atutem filmu,
niecodziennym w przypadku horroru, jest więc aktorstwo. Największym promykiem
światła są Teresa Palmer, jako ucząca się odpowiedzialności Rebeka oraz Maria
Bello, w schizofrenicznej roli matki rozdartej między miłością do dzieci, a
lojalnością wobec mrocznej istoty. Niestety nie jest to czynnik, który
przyciąga nas do oglądania filmów należących do tego gatunku filmowego. Dla
wyjadaczy horroru i zwykłych widzów Kiedy zgasną światła będzie
niczym jazda rowerem z górki. Dla tych pierwszych czymś banalnym, dla drugich
bezbolesnym spędzeniem czasu.
Recenzja opublikowana również na
portalu Movies Room
OCENA (1-5): 2
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz