Power Rangers
USA – 2017 r.
Reżyseria: Dean Israelite
Jako że moje dzieciństwo w dużej mierze przypadło na lata
dziewięćdziesiąte, to i Power Rangers znalazły się wśród dzieł, które odcisnęły
swoje piętno na mojej przygodzie z popkulturą. Z dzisiejszej perspektywy gołym
okiem widać słabość serialu, który śmiało może kandydować do miana definicji schematyzmu
i tandeciarstwa, ale mimo tych wad zawierał elementy dające frajdę szczerą (kiedyś) i guilty-pleaseure’ową
(dzisiaj). Niestety broniący życia na Ziemi wojownicy mocy Anno Domini 2017 są
porażką na całej linii. Krytycy film pewnie zmiażdżą, starsi widzowie się
zanudzą, a target, czyli młoda widownia raczej nie otrzymała powodów, aby kolorowi
karatecy i jeźdźcy Zordów zastąpili ich ulubionych bohaterów. Wszelacy Avengersi,
Defendersi, Transformersi, czy członkowie Ligi Sprawiedliwości nie powinni czuć
się zagrożeni. Detronizacja w umysłach ludzi im nie grozi.
Nasi bohaterowie to grupka
nastolatków z problemami. Z pozoru buntownicy poszukujący mocnych wrażeń,
nastręczający problemów rodzicom, nauczycielom i wymiarowi sprawiedliwości. Żaden
rodzic nie chciałby, aby jego pociecha obracała się w ich towarzystwie, lecz to
im przyjdzie zaszczyt bronić ludzkości przed kosmicznym zagrożeniem. A to
dlatego, że to skomplikowane, lecz wrażliwe istoty, które w głębi mierzą się z
własnymi koszmarami, a ich zachowanie to pewna reakcja na, a to opiekę nad
chorą matką, orientację seksualną, izolację i brak przyjaciół, traumę po
śmierci połączoną z autyzmem, niezrozumienie przez zaborczych i planujących
dzieciom karierę rodziców. Okazuje się, że łączy ich też wspólne miejsce
nocnych przechadzek i branie świecących kamieni do ręki. Dzięki tym drugim
nabierają nadzwyczajnych sił fizycznych, co umożliwia im odkrycie ukrytego
statku kosmicznego i poznanie prawdy o swoim przeznaczeniu.
Fabuła to powrót do przeszłości.
Nie tylko dlatego, ze inspiracje wskazują na filmy młodzieżowe z lat
osiemdziesiątych (nieprzypadkowo na chwilę wkrada się remix Stand by Me) i
licealne dramaty Johna Hughesa (tu głównie Klub winowajców), ale przez to, że
jest banalnym, podręcznikowym przykładem origin story. Znajdujący się na statku
robot Alpha 5 zdradza, że czekał na nowych wojowników przez 65 milionów lat.
Cóż, oglądając film podobne wrażenie ma się w przypadku scenarzysty, który może
nie był uśpiony przez ten sam okres, ale powiedzmy słodko drzemał ostatnie kilkanaście
lat z małą pobudką na Avengers i pożyczeniem pewnego pomysłu fabularnego. Mamy więc
wszystko do bólu klasycznie zaczynając od genezy wojny Zordona z Ritą, przez ekspozycję
piątki bohaterów oraz nieznośnie długie formowanie się ducha zespołu i stawania
się „Power Rangerem”. Bo film Deana
Israelite’a to klasyczna historia przemiany, przyjaźni i dojrzewania nastolatków.
Niestety cały ten czas to kilkukrotne ziewanie, chowanie głowy w dłoniach z
powodu sztywnych dialogów, kolejnych wirujących wokół bohaterów kamer i
kończąca się cierpliwość w oczekiwaniu na walkę. Krecią robotę wykonuje tu decyzja
o całkowitym odcięciu się od kampowych elementów serialu i postawieniu na produkcję full-serio (i
to taką nawet bardziej niż Batman v Superman),
której nie potrafią rozluźnić z rzadka pojawiające się popkulturalne nawiązania(i to chyba pierwszy przypadek, gdzie takowe nie bawią).
Po długim oczekiwaniu nadchodzi
więc bitwa i rozczarowuje. Nie tylko dlatego, że w stosunku do reszty filmu, ta
część wydaje się być bardzo krótka. Przede wszystkim jest nudno. Walka wręcz z
pożyczonymi z planu Legionu samobójców Kitowcami trwa chwilę i brak tu efektownych
ciosów kung-fu, więc wojownicy chyżo wskakują do Zordów i zaczyna się strzelanie
z laserka czy wskakiwanie na Goldara. Realizacja jest chaotyczna, inscenizacja
kuleje, a następujące po sobie etapy to sztampa z obowiązkowym powrotem zza
światów antagonisty i protagonistów. O kreatywności filmu niech świadczy użyta
w produkcji muzyka, która składa się głównie ze znanych hitów, w których usłyszeć
można słówko Power.
W przyjemnym spędzeniu czasu nie
pomogą specjalnie aktorzy, którzy wyglądają i grają, jak drugoligowy szrot od
Disneya. Sobowtóry Efrona, Seleny Gomez Vanessy Hudgens dostają od scenarzystów
postaci sympatyczne i „do polubienia”, lecz mają mało ikry aktorskiej i przez
mdłe kreacje nie są w stanie nic w widzach wykrzesać i zainteresować nas swoimi
postaciami. Najbardziej w pamięć zapada więc groteskowa wersja autystycznego
nerda, który energii dostarcza za całą piątkę. Zawód przynosi również
gwiazdorski drugi plan. Bryan Cranston przez chwilę turla się po ziemi w ciele
wyrośniętego Golluma, by potem śmigać twarzą po ścianie, powiedzieć kilka zdań
lub tępo patrzeć na zajętych rozmową nastolatków. Jego nieufny i rozgoryczony
Zordon jest i tak ciekawszy niż przeciwniczka bohaterów. Elizabeth Banks nie ma
za dużo do grania, gdyż jej postać została przedstawiona, jako „czyste zło”. I
taka jest. Głównie krzyczy, wydaje rozkazy, a charakteryzacja i strój nadają jej ciekawy wizerunek seksownej-ohydy.
Największym nieporozumieniem wydaje się być pomysł na realizowanie scen z Ritą
Repulsą w estetyce kina grozy, która wyskakując niż tego niż owego pasowała do
filmu jak garbaty do ściany.
Power Rangers do kina nie wnosi
praktycznie nic i stworzone zostało z myślą o widowni urodzonej w XXI wieku. Chwilę
zastanawiałem się, co interesującego i nowego oferowane jest dla tej grupy
wiekowej w filmie i chyba nic poza samą ideą młodych superbohaterów, z którymi
jako tako można się zidentyfikować. Całą resztę widzieli już w innych
produkcjach. Nie da się więc określić Power Rangers inaczej jak rozczarowaniem
na całej linii. Niestety zamiast krzyknąć z całych sił hasło przewodnie Go Go
Power Rangers, to jedynym, co ciśnie się na usta to cytat z klasyka: „Nie
idźcie tą drogą”.
OCENA FILMU (1-5): 1,5
P.S
Dodatkowo zniesmaczony jestem
faktem, że z filmu wyrugowano zegarek Power Rangers z jego kultowym dźwiękiem.
Bo o wyglądzie kitowców i braku ich klasycznego odgłosu, czy użyciu melodii "Go Go Power Rangers" już nie mam siły pisać. Bo to też pewnie tekst na inną okazję :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz