Birdman czyli (nieoczekiwane pożytki z niewiedzy)
USA, 2014 r.
Reżyseria: Alejandro
Gonzalez Inarritu
Riggan Thomson w przeszłości był bohaterem
superprodukcji Birdman(i jej sequeli). Jego kariera podupadła, gdy podjął
decyzję, by nie wcielać się po raz czwarty w postać Człowieka Ptaka. Powrót na
szczyt ma zapewnić mu wystawienie autorskiej sztuki na Broadwayu. Im bliżej premiery,
tym więcej przeszkód pojawia się na jego drodze. Zawodowych i rodzinnych.
Najnowszy film Iñárritu to bardzo płynny
film. Zarówno w postaci przechodzenia od dramatu do komedii, jak i poprzez sposób filmowania, poprzez jak najdłuższe
ujęcia(pewnie będzie Oscar dla Lubezkiego). Przez dwie godziny filmu niewiele
jest miejsca na odpoczynek dla oczu, gdyż cały czas coś się dzieje. Chwilami
wybitnie, większość czasu solidnie. Po drugie określiłbym go mianem „allenowskiego”.
Dlaczego? Bo „Birdman” opiera się na dialogach: dowcipnych, inteligentnych, ale
i wręcz niekończących się. Jest ośmiu bardzo dobrych aktorów, którzy mogą się
popisać swoimi umiejętnościami w dużej ilości scen. W teorii świetny manewr. W
praktyce miałem przesyt słów, niczym na zbyt długim wykładzie. Nadmiar gadaniny
przebiły jednak sceny niczym z kiepskich komedii, czyli wzwód na scenie czy
defekujący Birdman. Po trzecie jest teatralny. Oprócz wymienionych wcześniej
dialogów, bo akcja toczy się wokół sztuki, a plan filmu jest przez większość
czasu ograniczony do pomieszczeń i korytarzy w budynku teatru, aktorzy grają cały
czas ekspresyjnie, a nie tylko w czasie prób spektaklu.
Zostańmy na chwilę przy aktorach. To że
Keaton właściwie odgrywa postać samego siebie(Batman-Birdman) przemaglowali
pewnie już wszyscy, więc temat odpuszczam. Natomiast potwierdził, że jest
głównym faworytem Oscarów perfekcyjnie odgrywając postać podstarzałego aktora(zmarszczki
i „boczki” eksponowane są u wszystkich), zestresowanego, mającego obsesję na
punkcie popularności, egoisty, który chce pozbyć się łatki Birdmana. Jego sceny
schizofrenicznych rozmów są najlepsze w całym filmie. Zaskoczeniem jest również
niedoceniona rola Zacha Galifianakisa, jako prawnika-producenta. Zrobił ten sam
myk co Jonah Hill, a nominacji zero. Świetny warsztat prezentuje również Ed
Norton i Naomi Watts jako para stereotypowych artystów-dziwaków. Drobna
ciekawostka: Norton znowu musi się bić w filmie ze schizofrenikiem w roli
głównej. Nigdy nie zrozumiem zaś fenomenu i nominacji dla Emmy Stone. W filmie
ma jedną dobrą scenę, rozmowę z ojcem(Keaton), w czasie której prezentuje erupcję
kumulowanej przez lata złości, lecz jak dla mnie to za mało na nagrody.
Birdman to również film o świecie filmowym od
kulis i jednocześnie dla środowiska filmowego. Krytykuje się Hollywood. Świat
gdzie rządzi pieniądz i rozrywka. Wartość filmu cechują wpływy z biletów,
aktorzy to celebryci podsycający popularność za pomocą Facebooka i Twittera i
odgrywający w kółko te same superbohaterskie postaci z komiksów. Żarciki ze
znanych aktorów gwarantują uśmiech na naszych twarzach. Zatem sztuka równa się
teatr? I tu reżyser zasiał ziarno wątpliwości wprowadzając postać krytyka
filmowego(Lindsay Duncan), która potrzebuje hiperrealizmu, by napisać pozytywną
recenzję oraz w jednym z dialogów, gdzie teatr został opisany jako snobistyczne
miejsce, gdzie spotyka się 1000 starych, białych osób, które myślą wyłącznie o
tym jakie ciastko zjedzą po sztuce(substytut popcornu?).
Cóż, nie odleciałem za wysoko z Birdmanem,
ale też nie jest on nielotem. Dzień wcześniej oglądałem Whiplash. Niech moją oceną
tego filmu będzie cytat z postaci Fletchera: „Good Job”. W wyścigu Oscarowym
wciąż prowadzi u mnie Boyhood.
OCENA
(1-5): 3,5
Wow :) O "Boyhoodzie" (którego nadal nie widziałam) raczej czytam umiarkowanie pozytywne opinie. U mnie na razie Birdman, ale wielu nadal nie widziałam ;)
OdpowiedzUsuńBirdman to dla mnie typowa popisówka postmodernistyczna, Boyhood zaś "czyste kino", zwykła, prosta historia o everymanie. Ja póki co widziałem jeszcze Whiplash(pewnie jutro wrzucę "recenzję") i Grand Budapest Hotel więc także dużo przede mną.
Usuń