Wyjątkowo
w jednej notce zostaną ocenione dwa filmy z Azji. Jeden typowo komercyjny a
drugi artystyczny, ze specyficznym
autorskim językiem. Jak przeczytacie
poniżej nie trafiły zbytnio w moje gusta, więc uznałem że nie będę poświęcał im
za dużo swojej energii życiowej.
Na pierwszy ogień idzie:
14
ostrzy (Jin yi wei)
Chiny,
Hongkong, Singapur – 2010 r.
Reżyseria: Daniel Lee
Po
filmie „Trzy Królestwa: wskrzeszenie smoka” wpisałem na listę do obejrzenia kilka filmów autora ocenianego filmu, który ma w dorobku
choćby Czarną Maskę z Jet’em Li. 14 ostrzy to nowa wersja "Tajnej gwardii
cesarza" z 1984 r. Lee tak bardzo zawierza estetyce i stylistyce archaicznego kina
akcji, że film wygląda jak żywcem wyjęty z lat 80-tych.
Tytułowe 14 ostrzy to broń cesarskiej gwardii,
która mówiąc językiem współczesnym, była służbami specjalnymi, funkcjonującymi
ponad prawem. Qinglong(pamiętny z Ip Man Donnie Yen) jest jednym z wyżej
postawionych funkcjonariuszy w tej jednostce wyszkolonych zabójców. Jednak w wyniku gier
na dworze cesarza, faktyczną władzę obejmuje jeden z eunuchów, który postanawia pozbyć się lojalnych
cesarzowi postaci. Z powodu „afery pieczęciowej” Quinglong musi uciekać i
wymierzyć sprawiedliwość wrogom cesarstwa.
Cóż nie brzmi to zbyt wyszukanie. I zgodnie z faktami jest to
typowy film akcji. W końcu Donnie Yen w takich obrazach się specjalizuje. I
byłoby dobrze, gdyby skupiono się wyłącznie na tym gatunku. Niestety do
akcji dodano "bardzo ważny" wątek melodramatyczny, który przejmuje kontrolę
nad filmem. Cóż Qinglong i jego zakładniczka(!) powoli budują swoją więź. Przejście
przez te wątki są katorgą, bo między aktorami brakuje chemii(cóż w filmach
Donnie raczej walczy), a sama ich relacja jest nudna i tragicznie napisana.
To może jakieś ciekawe potyczki, bo w końcu
to azjatycki film? I tu zawód dodatkowy. Walki są słabe, wspomagane cyfrowo(co
widać okiem laika), a do tego montaż nie daje się wykazać specjalistom od sztuk
walki. Do tego irytuje inspirowane John’em Woo nadużywanie spowolnień akcji. Ostateczny
cios zadają nadużywane efekty specjalne, które śmiało mogą stanąć w szranki z
tymi z "Bitwy pod Wiedniem".
36
Tajlandia,
2012
Reżyseria: Nawapol
Thamrongrattanarit
Reżyser o trudnym do wymówienia nazwisku, „złote
dziecko” tajskiego kina, po sukcesie komercyjnym scenariusza komedii jego
autorstwa, dostał możliwość nakręcenia własnego filmu. Spośród wszystkich
możliwości wybrał ścieżkę kina artystycznego. Enigmatyczny tytuł nawiązuje do ilości klatek
w analogowej taśmie fotograficznej. I w filmie otrzymujemy 36 ujęć. Forma więc
staje się zarazem treścią. Ujęcia są statyczne i do tego najważniejsze w
filmie. Aktorzy często opuszczają kadr, słyszymy ich rozmowy, często
urwane w połowie zdania. I tak przez 108 minut. A jaki jest temat? Kwestia
pamięci we współczesnym cyfrowym świecie.
Sama fabuła jest szczątkowa. Główna bohaterka
pracuje jako asystentka reżysera i pstryka w tysiącach fotki różnych lokacji. Przy
okazji fotografowania pewnego budynku
poznaje Oom’a, który nie chce być na zdjęciach. Po namowach udaje się zrobić
jedno wspólne. Od tamtego dnia tracą kontakt. Po pewnym czasie dysk ze
zdjęciami psuje się dziewczynie, a zdjęcia z tego dnia przepadają. Co warto
zachować a czego nie? Co zapamiętujemy? Czy dziewczyna miała chłopca zapisanego
wyłącznie w pamięci usb czy również w pamięci ludzkiej? Tego się nie dowiemy.
Film otrzymał nagrodę na festiwalu w Pusan,
gdzie Bela Tarr(znany z długich statycznych ujęć przecież) wyróżnił ten film,
za stworzenie własnego języka filmowego. Ja nie wiem, czy NUDA, jest taka nowa.
Lubię kino artystyczne, eksperymentujące, lecz najwidoczniej jeszcze do takiego
filmu nie dojrzałem w swojej kinofilii. Ciekawy temat, lecz zbyt awangardowe podejście reżysera
sprawiło, że film bardziej nudzi niż wciąga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz