Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (The Hobbit: The Battle of The Five Armies)
USA,
2014 r.
Reżyseria: Peter
Jackson
Trzy godziny i koniec. Recenzja? Bardzo
dobre. Ostatnia część trylogii więc i tekstu więcej niż zazwyczaj. Mogą pojawić
się elementy z fabuły, ale w filmie dzieje się tyle, że to nie powinno mieć
znaczenia dla czerpania pełnej przyjemności z seansu.
Jak dobrze pamiętamy „Pustkowie Smauga”
kończy się, gdy Smaug leci w stronę Miasta na Jeziorze. Nic więc dziwnego, że
scena pożogi otwiera film. Smok umiera(to chyba nie jest spoiler). Krasnoludy
odzyskują swoją ojczyznę. Thorin łamie złożone obietnice i nie chce dzielić się
skarbami. O swoją część upominają się Ludzie pod wodzą Barda oraz Elfy z
Mrocznej Puszczy, których armie oblegają Samotną Górę. Nie wiedzą jednak, że w
kierunku Ereboru zmierzają armie Orków i Goblinów. Szykuje się bitwa, która
zaważy o losach Śródziemia.
Wg dla mnie powiązanie akcji „Hobbita” z „Władcą
Pierścieni” jest wyjątkowo udanym pomysłem. Dodaje zarówno mroku opowiadanej historii,
która nie byłaby pełna bez osadzenia w odpowiednim kontekście. Oczywiście nie
wszystkie postaci były potrzebne. Piję tu do Elfki Tauriel (Evangeline Lilly), która zapewniała
obowiązkowy wątek miłosny i była potrzebnym(?) dodatkiem do buntu Legolasa(Orlando Bloom) wobec ojca(musiał w końcu komuś powiedzieć o wychowywaniu się bez matkiJ). W „Bitwie
Pieciu Armii” otrzymujemy również rzut oka na królestwo Angmaru oraz najlepszą scenę
w całym filmie, czyli epicką walkę członków Białej Rady z Upiorami Pierścienia
oraz pojedynek wagi ciężkiej: Galadrieli z Sauronem. Gracja i styl z jakim
walczył Saruman jest podobnym zaskoczeniem jak walka Yody w Star Wars z hrabią
Dooku,(w tej roli Ch. Lee, czyli Saruman). Walki o takim natężeniu potężnych
postaci we Władcy Pierścieni nie ma. Przywołać można okrzyk M. Borka w reklamie
„To jakiś zupełnie inny poziom!”, coś odmiennego od tradycyjnego szlachtowania
orków.
Świat w filmie Jacksona jest wizualnie
perfekcyjny i drobiazgowy. Nieważne czy to zakurzone ruiny, krasnoludzkie sale
pełne złota czy płonące miasto na Jeziorze. Podobnie atrakcyjna jest tytułowa bitwa.
Początkowo skupia się na walkach masowych, w których każda rasa wyróżnia się
właściwymi przymiotami. Później kamera skupia się na pojedynkach, by bitwa
zakończyła się walką Thorina z Azogiem na krze lodu(patent doskonały od czasów „Aleksandra
Newskiego”).
Kolejna rzecz… to cholerka, ale moje kamienne
serce wzruszyło się. Tak jak podobne melodramatyczne chwyty na „Interstellar”
mnie irytowały, tak Jackson sprawił, że oczy lekko się szklą i gula podskakuje
do gardła. Sam się sobie dziwiłem takiej reakcji, w końcu wiedziałem, kto
ginie, kto przeżyje. Do tego nie są to złożone postaci, z którymi można się
wielce utożsamiać. A jednak Jackson trafił w moje nerwy odpowiadające za
współczucie. I brawa mu za to.
Wiadomo nie wszystko jest w „Bitwie Pięciu
Armii” wspaniałe. Ci mniej zafascynowani losami krasnoludów, hobbitów, elfów mogą
skarżyc się na patos, melodramatyzm, nadużywanie pomocy „last minute”. Ci,
którzy nie akceptowali Legolasa spacerującego po śniegu w Górach Mglistych, tym
razem będą prawdopodobnie łapać się za głowę, gdy zobaczą co przyszły członek
Drużyny Pierścienia wyprawia w czasie bitwy, stając się personifikacją dawnego
hasła Adidasa „impossible is nothing”. Podobne reakcje mogą towarzyszyć
elementom wyrzutni czarnej strzały stworzonej naprędce przez Barda oraz
nietypowym wierzchowcom, który dosiadają Elfy i Krasnoludy. Jeśli ktoś nie
wierzy w umiejętności kozic górskich, ten niech poszuka filmików w internecie. Kompletna
jazda po bandzie. Dla mnie największym minusem jest jednak CGI obecne przy
kreowaniu postaci Orków, co zupełnie odbiera im szkaradności i grozy, a dodaje
sztuczności. Gdzie im do takich Uruk-Hai?
O tym że charakteryzacja(a może tylko broda?)
dodaje charyzmy przekonują eksponowani bohaterowie. Przekonujący w swoich
rolach są aktorzy, co do których mam zazwyczaj mieszane uczucia, czyli Bard - Luke
Evans oraz Thorin Dębowa Tarcza - Richard Armitrage(kiepski w „Epicentrum”). Z
pozostałej części obsady po raz trzeci potwierdza się, że Martin Freeman to
urodzony młody Bilbo. Gandalf (Ian McKellen) to klasa sama w sobie, podobnie
jak Saruman w wykonaniu Christopher’a Lee i Cate Blanchett w wyjątkowo
demonicznym epizodzie.
Zupełnie nie dziwie się, że w czasie trzech
filmów pojawia się tyle postaci. Czy wszystkie są one ważne dla historii. Można
się spierać. Natomiast dzięki temu zabiegowi można było skraść trochę więcej
czasu w świecie stworzonym przez Tolkiena. Czasu, którego sam chciałbym jak
najwięcej, bo filmy po prostu prezentują bardzo dobry poziom. Twórcy również
łatwo nie rozstawali się z filmem, co potwierdza maniera wielokrotnych
zakończeń. W końcu historię należy domknąć i każdego z bohaterów pożegnać
osobno.
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. A może
jednak nie? Mitologia Śródziemia to w końcu wiele tysięcy lat. Pytanie czy
spadkobiercy Tolkiena będą jak Smaug/Thorin czy jak Bard/Bilbo? Dla kinomanów
lepsza byłaby ta pierwsza opcja. W końcu nie chcemy chyba, żeby ktoś z braku
historii do zekranizowania wpadł na pomysł remake/reboot’u Władcy Pierścieni?
Innym wyjściem jest tworzenie od podstaw nowych historii. W końcu między
zakończeniem „Bitwy Pięciu Armii” a początkiem „Drużyny Pierścienia” istnieje
pewna luka. Zakończenie trylogii „Hobbita” zostawia furtkę na spin-off o losach
Legolasa i Aragorna. Producenci już postarają się coś wymyślić. W końcu zarzuty
„smoczej choroby” wśród producentów pojawiały się już przy informacjach o rozciąganiu
„Hobbita” do Trylogii. Ja wciąż czuję niedosyt filmów o Śródziemiu, no i moich
ulubionych Krebainów z Dunlandu oraz Toma Bombadila. Trawi mnie „smocza choroba”
i pożądam kolejnych filmów. Przygodo, trwaj!
OCENA (1-5):
4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz